Chciałabym móc nazywać się pełnoprawną podróżniczką. 
 

Mimo iż odwiedziłam praktycznie każdy europejski kraj kilka - a nawet kilkanaście razy - oraz byłam w wielu krajach na innych kontynentach, to zaraz przed oczami stają mi zdjęcia i dokonania osób, które jeżdżą po świecie robiąc tak niesamowite rzeczy - które mi się nawet w głowie nie mieszczą - że ciężko byłoby mi się nawet próbować do nich porównywać. 

 
Mam jednak tę przewagę i komfort, że jestem pilotem wycieczek. W Wielu miejscach bywam kilka razy w roku lub spędzam tam tygodnie - jak nie miesiące - poznając te miejsca naprawdę dobrze. Największe szczęście mam do Kenii. Spędziłam tu naprawdę sporo czasu i dalej jeżdżę regularnie przez wzgląd na mojego lubego, którego poznałam w pracy na safari. Niewielu podróżników może pochwalić się rzeczami, które w tym kraju ja mam na swoim koncie. Jedną z nich jest podróż vanem do okoła Kenii 😊

Latem szczęśliwego roku przed covidem - 2019 - gdy przyleciałam w odwiedziny do Paula, od razu następnego dnia rano spakowaliśmy się i pojechaliśmy zobaczyć Wielką Migrację Zwierząt w Rezerwacie Narodowym Masai Mara. Drogę z Nairobi do Masai Mary znam na pamięć gdyż zwykłam przejeżdżać tamtędy co najmniej dwa razy w tygodniu przez ostatnich kilka lat. Mimo to jechałam po lewej stronie mojego ulubionego kierowcy z twarzą przyklejoną do szyby owiana wspomnieniami.

Przyglądałam się polom porośniętym niebieską szałwią, ciężarówkom mijanym po drodze ze stojącymi na "pace" i dachach Masajami, przydrożnym straganom z warzywami - a potem szukającym pożywienia przy drodze włochatym pawianom. Uśmiechnęłam się w duchu na wspomnienie każdej grupy turystów, którą obwoziłam po Kenii, które widziały te małpy jako pierwsze dzikie zwierzęta na swoich safari - ich ekscytacji na twarzach i niezręcznych prób szybkiego wyciagnięcia aparatów, by zrobić pawianom zdjęcie w jeździe. Wspomnienie wręcz rozczulające 😉

wielka migracja sząłwiawielka migracja

 

Jechaliśmy dalej w coraz to dziksze i suche okolice. Przyglądałam się masajskim wioskom mijanym w oddali, kobietom piorącym ubrania w rzece i suszącym je na krzakach oraz dzieciom podbiegającym do drogi z wyciągniętymi po cukierki rękami i na widok mojej białej twarzy w oknie krzyczącymi „weweee.. mzuunguu!!” 😛

Gdy minęliśmy Narok wjechaliśmy na suche na wiór równiny porośnięte resztkami spalonej trawy, z których wyrastały od czasu do czasu karłowate, iglaste i nieprzyjazne akacje i robinie. W oddali mogliśmy już dostrzec pierwsze, zagubione antylopy gnu wędrujące po okolicach i pomiędzy wioskami Masajów. To znak, że rezerwat już blisko. To znak, że migracja w pełni! 😀

Wielka Migracja Gnu

Wielka Migracja w Masai Marze jest obecnie największym zjawiskiem migracji zwierząt czteronożnych na świecie i jest uznana za jeden z cudów natury Afryki.

 

Odbywa się po stronie Kenijskiej w najbardziej widowiskowy sposób ponieważ zwierzęta (w zdecydowanej większości są to antylopy gnu) właśnie tam kończą swoją kilkumiesięczną wędrówkę z południa Serengeti w Tanzanii. Mniej więcej na początku lipca zwierzęta dosłownie "rozlewają się" na terenie rezerwatu, na powierzchni około 1500 km2 – właśnie w ciągu tych trzech miesięcy. Tam napotykają one granicę terenów, po których mogą się swobodnie poruszać w postaci domostw ludzkich - i odnajdują ostatnie miejsce na wypas.

DSC_0408

 

Zanim jednak dotrą na miejsce muszą pokonać ostatnie, najcięższe przeszkody w postaci rzeki Grumeti w Serengeti na terenie Tanzanii oraz na koniec rzeki Mara w Kenii. Antylopy i zebry zmuszone są ją przekroczyć, by znaleźć się na rajskich, zielonych pastwiskach Masai Mary.

Musicie wiedzieć, że Masai Mara to niemające granic sawanny porośnięte gęstymi trawami i poprzecinane meandrującymi pasmami okresowych rzek i otaczającymi je drzewami i buszem. Zwierzęta w ogromnych ilościach idących w tysiące - a w tym okresie dosłownie w miliony - przemierzają równiny wyjadając trawę - dosłownie kosząc ją do ostatniego ździebełka.

wielka migracja

Oczywiście tam gdzie są zwierzęta roślinożerne - są i drapieżniki oraz padlinożercy. Łatwiej jest upolować zwierzynę gdy jest jej więcej. Również łatwiej jest to robić w grupach w jakich trzymają się lwy, hieny czy sławna Szybka Piątka braci gepardów "Tano Bora" z Masai Mary. (up date - Tano Bora istniała do 2022r. Niestety gepardy w końcu pozabijały się nawzajem).

Najsłabsze osobniki uzupełniają dzienne menu drapieżników i padlinożerców. Te, które uchowały się przy życiu płodzą dzieci i wyjadają trawę, by mieć siły na kilkumiesięczną drogę powrotną na południe Serengeti i okolice Ngorongoro w Tanzanii. Tam znajdą nową i świeżą zieleninę, by w tych bezpiecznych warunkach żywieniowych na przełomie stycznia i lutego wydać swoje młode na świat. W przypadku Gnu jest to nawet 1000 urodzeń dziennie. Oczywiście wiele z nich ginie już pierwszego dnia w paszczach drapieżników lub przez wzgląd na to, że urodziły się zbyt słabe, by nadążyć za stadem.

Pamiętam jak kiedyś ujrzałam małego koziołka gnu, który skakał za swoją mamą gdyż jego kość piszczelowa wisiała zaledwie na kawałku skóry. Kilka metrów dalej mogłam dojrzeć parę szakalów, więc los tego młodego był już przesądzony 🙁 Po kilku miesiącach te młode, które przeżyją wyruszają w drogę ze stadami na północ do Masai Mary. I tak zatacza się krąg Wielkiej Migracji – tak zatacza się Krąg Życia😉

Na terenie oraz wokół rezerwatu Masai Mara znajdują się osobno zarządzane przez lokalne społeczności Masajów obszary chronione, do części których obowiązują osobne bilety wstępu.

Trawiaste, lekko pagórkowate tereny Wielkich Sawann (Great Grassland) Masai Mary rozpościerają się na wschód od rzeki Mara. Jest to najliczniej odwiedzana przez turystów część rezerwatu. W związku z tym w czasie najwyższego sezonu bywa nawet zatłoczona ilością jeżdżących nań samochodów. Niekończące się morza traw i wszędobylskie stada antylop mają swój urok, któremu ciężko się oprzeć i nie dać się mu pochłonąć oglądając to wszystko przez okno czy otwarty dach samochodu. Porośnięte trawami pagórki pozwalają na obserwację terenu i możliwości dojrzenia nawet najdalej oddalonych zwierząt.🙂 

 

Wczesnym popołudniem dojechaliśmy na miejsce.

 

Przed samą bramą rezerwatu, w wiosce Sekenani znaleźliśmy "tani" nocleg, który okazał się dla mnie niemałym wyzwaniem. W podróżach nie przywykłam do luksusów. Spanie kątem u obcych ludzi na couchsurfingu, w namiocie przy drodze na autostopie, czy w szałasie na obozie harcerskim to był dła mnie chleb powszedni. Jednak paradoksalnie - właśnie praca w Kenii jako pilot i konieczność oceniania hoteli okiem turysty-klienta - chyba bardzo mnie rozpieściła i rozpuściła 😉

Aż żałuję, że nie zrobiłam tam zdjęcia! Kwatera w zbudowanym z desek pawilonie. Wystarczająco duże pomieszczenie z łóżkiem bez moskitiery, plastikowy stoliczek – to było wszystko jeżeli chodzi o umeblowanie 😛 Drzwi zamykane od środka na zasówkę, a od zewnątrz na kłódkę. Żarówka zwisająca z sufitu i... to tyle.

Łazienka w formie dobudówki z blachy w standardzie rodem z kenijskich stacji benzynowych. Za to była rurka, z której kapała ciurkiem lodowata woda – więc zimny prysznic trwający godzinę siadł perfekcyjnie w ten gorący dzień 😛 Nie było gniazdka elektrycznego w środku, a uklepaną ziemię pokrywało plastikowe linoleum. Czego więcej oczekiwać za 20 USD (ok. 70 zł) w szczycie kenijskiego sezonu? W najpopularniejszym miejscu wśród turystów, w czasie kiedy cena zakwaterowania to minimum 200 USD za pokój/namiot w lodżach nawet 3* w "europejskim" standardzie😉

Całe zamieszanie przez to, że ustaliliśmy wcześniej z Pauelm, że omijamy szerokim łukiem noclegi w lodżach podczas naszego objazdu po Kenii i odkładamy pieniądze na jakieś fajne wakacje w Europie na wiosnę. Mamy ten luksus, że w trakcie pracy na safari i tak śpimy w tych pieknych miejscach. To nie była wyprawa naszego życia, więc aż tak bardzo nam nie zależało 🙂

Nigdy potem nie rezerwowaliśmy pokojów z wyprzedzeniem, a jeździliśmy po loklanych miejscach noclegowych (najczęściej dla kerowców). Paul dogadywał cenę i dopiero po tym wchodził do pokoju ze swoją drugą, białą połówką serca. Niestety gdybym ja - mzungu - poszła ustalać cenę razem z nim to skończyłoby się to tak, że najpewniej płacilibyśmy za noclegi dwa razy więcej.

Po szybkim lunchu w postaci kanapek z kenijskim awokado, polską kiełbasą Żywiecką i pomidorkami kupionymi na trasie wjechaliśmy do rezerwatu. Siedziałam wygodnie na swoim miejscu pilota, gdy Paul kazał mi się przesiąść do tyłu. W odpowiedzi na moje głośne protesty odparł „dzisiaj jesteś turystką, masz siedzieć z tyłu – zobaczysz - spodoba ci się!”. – Faktycznie, miał rację. 🙂

 

Safari pod otwartym dachem samochodu to zupełnie co innego!!

 

Moje protesty ucichły gdy stanęłam sama, samiuteńka pod otwartym dachem auta, uzbrojona w lustrzankę, GoPro i statyw, a dokoła mnie dosłownie szalały zebry. Przebiegały przez drogę przed autem i za nim. Obok przechodziły gnu, ale jeszcze nie było ich tak dużo w porównaniu do ilości zebr. Pasiastych były SETKI! Wszędzie!!

Moje głośne protesty wzniosłam ponownie gdy Paul zaczął naciskać na pedał gazu, bo nie zdążyłam jeszcze zrobić zdjęcia każdej zebrze z osobna! Paul nie posłuchał i ruszył z kopyta, wjechaliśmy trochę wyżej i...i... ujrzałam ich jeszcze więcej! Wpadłam w amok - w pozytywnym tego słowa znaczeniu 😉

Ruszyliśmy dalej.

Wielka Migracja

 

Masai Mara na początku nie robi większego wrażenia – do momentu aż nie wjedzie się troszeczkę wyżej, by z góry zobaczyć bezkres trawiastych wzgórz usianych bardzo nielicznymi cętkami pojedynczo rosnących drzew.
Widok jest absolutnie magnetyzujący. 

 

Dosłownie po minucie jazdy wzdłuż drogi zobaczyłam kolejną grupę zebr, które ewidentnie miały zamiar przebiec przez drogę. Znowu wcisnęłam stopy w podłogę z nadzieją, że auto samo zahamuje. Paul chyba wyczuł, co robię z jego samochodem, bo stanął i pozwolił schwytać aparatem kolejne piękne sztuki.

W czasie kiedy strzelałam zdjęciami Paul odpalił radio, w którym chyba coś usłyszał, bo olał mnie oraz moje polowanie na zebry i gwałtownie zawinął w prawo. Przytrzymałam się krawędzi dachu, o mało nie upadając na podłogę. Gdy usiadłam na fotelu usłyszałam w radiu jak kierowcy zażarcie wymieniają informację i tylko jendo słowo da się zrozumieć z tej platąniny swahili - „duma.. dumaa.. dumaaa..” - ktoś namierzył geparda.

W drodze do geparda miałam chwilę, by ochłonąć i przeanalizować te kilka pierwszych minut jakie dotychczas nie przydarzyły mi się w Masai Marze. Dotąd przyjeżdżałam na Wielką Migrację podczas samych jej początków w czerwcu lub pod sam koniec września - na jej zakończenie. Zawsze było bardzo dużo zwierząt, ale tyle - ile ujrzałam dzisiaj - nie widziałam dotąd w Kenii nigdzie.

Zazwyczaj siedziałam na dole - na fotelu, pod dachem samochodu - po lewej stronie każdego ze swoich kierowców, zajęta szczegółowym opowiadaniem o zwyczajach zwierząt, które mijaliśmy po drodze. Jestem dość ekspresyjną osobą więc i moja fascynacja dziką przyrodą szybko udzielała się klientom, mimo to nie przeżywałam „safari w pracy” tak intensywnie przez ostatnie lata jak przeżyłam je w ciągu ostatnich 10 minut podczas mojego - prywatnego safari.

Mimo, iż na game drive’ach byłam setki razy to w końcu poczułam, że te było dedykowane tylko mnie i było to niesamowicie przyjemne uczucie – i jak się nazajutrz okazało – była to dopiero rozgrzewka przed safari następnego dnia 😊

 

Gdy dojechaliśmy na miejsce gepard leżał w cieniu krzaków w pobliżu wypasającego się stada gnu.

 

Paul przestrzegając etyki pracy na safari ustawił się na początku jeszcze za kolejką i zgasił silnik - czekając na kota. Przez chwilę poczułam się rozczarowana faktem zatrzymania się tak daleko od głównej atrakcji. Widziałam, że wokół kota kłębi się tysiąc samochodów, ale jako „turystka” na dzisiajeszym safari niecierpliwiłam się, ponieważ drapieżnik spał w krzakach blisko drogi, a chciałam i jego „upolować”. Po chwili jednak gepard wstał, przeciągnął się i ruszył wzdłuż samochodów w kierunku przeciwnym do jazdy, wykorzystując cień jaki one rzucały i wał usypany wzdłuż drogi - do tego, by się ukryć przed ewentualną kolacją. Ruszył w naszym kierunku.

Zrugałam w duchu siebie samą przypominając sobie, że Paul ma fenomenalne wyczucie do zachowań zwierząt i wie lepiej ode mnie jak ustawić samochód na safari. Dzięki niemu miałam geparda tuż pod własnymi stopami 😉 Jednak niestety jak to wizytujący mają często w zwyczaju – korowód samochodów zaczął przesuwać się wzdłuż drogi i przeszkadzać gepardowi. Auta przepychały się między sobą, by być jak najbliżej manewrującego kota, robiąc hałas i harmider.

W pewnym momencie gepard wystraszony i zbity z tropu przez jednego z kierowców zasyczał jakby chciał powiedzieć „Kretyni! Przez was dzisiaj nie zapoluję, bo prędzej mnie moja kolacja usłyszy niż zobaczy. Odwalcie się!” i zrezygnowany – a może i z premedytacją - położył się w piachu i tak skończyło się marzenie wielu o zobaczeniu polowania. Pomyślałam, że dobrze im tak. Przedobrzyli i stracili szansę na zobaczenie polowania, które nie jest codziennym zjawiskiem na safari. Paul kazał mi cierpliwie czekać - i dostałam to, co chciałam 😊 Piękny portret najszybszego sprintera wśród drapieżników!

wielka migracjawielka migracja

W pewnym momencie gepard wystraszony i zbity z tropu przez jednego z kierowców zasyczał jakby chciał powiedzieć „Kretyni! Przez was dzisiaj nie zapoluję, bo prędzej mnie moja kolacja usłyszy niż zobaczy. Odwalcie się!” i zrezygnowany – a może i z premedytacją - położył się w piachu i tak skończyło się marzenie wielu o zobaczeniu polowania. Pomyślałam, że dobrze im tak. Przedobrzyli i stracili szansę na zobaczenie polowania, które nie jest codziennym zjawiskiem na safari. Paul kazał mi cierpliwie czekać - i dostałam to, co chciałam 😊 Piękny portret najszybszego sprintera wśród drapieżników!

 

Wracając do bramy jechaliśmy wzdłuż drogi prowadzącej z lotniska Keekorok. Po prawej w dole w części Mara Sopa rozpościerały się sawanny i niezwykle piękne, zielone wzgórza, porośnięte drzewami.

Gdy tak kontemplowałam czyste piękno, tego co miałam przed oczami zobaczyłam w oddali dziwny ruch i dopiero po chwili zorientowałam się co widzę! Całkiem spore stadko żyraf zmierzało w naszym kierunku. W Świetle zachodzącego słońca prezentowały się nadzwyczaj pięknie i dostojnie! Paul odjechał kawałek, by zrobić im miejsce i gdy tylko znalazł się w odpowiedniej odległości te stanęły w równym szeregu przy drodze i po kolei zaczęły przez nią przechodzić – i właśnie w tym momencie słońce zaszło za wzgórzem. Coż za piękna defilada!

 

Godzina była już późna i dzień dobiegał końca. Zewsząd zjeżdżały się samochody pędzące w kierunu bramy, by bez problemów wyjechać z rezerwatu i dowieźć klientów do lodży i obozów. Paul też gnał co sił, bo żyrafy nas trochę przytrzymały. Mimo to zdołałam wybłagać 15 sekund posotoju na zdjęcię zachodu słońca. Zwierzęta ciekawie odznaczały się na tle purpurowego nieba i pojawiało ich się coraz to więcej i więcej.. Nadchodziła noc - a wnocy na sawannie dzieje się najwięcej. Na szczęście nie wpuszcza się turystów nocą do rezerwatu i przynajmniej ta część dzikiego świata pozostać może nietknięta i dziewicza.

 

Widok zachodzącego słońca nad Masai Marą towarzyszy mi i moim klientom co tydzień illekroć zjeżdżamy już game drive'u do naszych obozów i lodży. Za każdym razem jest to piękne widowisko i tak samo, za każdym razem zachwycam się nim z klientami tak samo mocno. Takie widoki powodują, że człowiek naprawdę potrafi uzależnić się od swojej pracy 🙂

Na bramie spotkaliśmy kilkoro znajomych, z którymi poszliśmy do miejscowego pubu na kenijską wódkę Kenya Cane. Wcześniej w masajskiej jadłodajni obok zamówiliśmy „mbuzi tumbukiza” czyli kozę gotowaną w warzywach. 😊

na koniec dnia

Na bramie spotkaliśmy kilkoro znajomych, z którymi poszliśmy do miejscowego pubu na kenijską wódkę Kenya Cane. Wcześniej w masajskiej jadłodajni obok zamówiliśmy „mbuzi tumbukiza” czyli kozę gotowaną w warzywach. 😊

Każda z takich jadłodajni i każdy bar w wiosce Sekenani (generalnie w niewielkich, kenijskich osadach) wyglądają bardzo podobnie. Budynki są parterowe, z wąskim frontem lecz rozbudowane od tyłu. Zbudowane z kamienia i cementu lub blachy i drewna są prosto wyposażone. Ławy sklecone z drewnianych desek, podobnie jak stoliki pokryte wieloletnią ceratą i karaluchy wielkości kciuka biegające pod nogami. Na blaszanych albo kamiennych gołych ścianach wisi masa wiszących plakatów, by zasłonić tą surowość i trochę "umilić" wystrój.

Gdy główny temat rozmowy (czyt. safari) już mnie znużył zaczęłam wsłuchiwać się w głośno puszczaną, afrykańską muzykę. Wodziłam wzrokiem po plakatach z zabawnie wyglądającymi "top-gwizdami". Bardzo przypominały mi one plakaty "gwiazd" disco polo z lat '90 w Polsce, których teledyski oglądałam jako 6-latka w Disco Polo Live na Polsacie 😛 Nie wiem, czy to przez trunek, który popijałam sobie co chwila ze swojej szklanki - ale pomyslałam wtedy, że następnym razem przywiozę do tego pubu plakat Zenka albo Sławomira w prezencie dla właściciela.

wielka migracja

Potem oczami wyobraźni ujrzałam scenę, w której inny Polak trafia do tego samego pubu na piwo, ogląda te same plakaty co ja w tej chwili i jego oczy powiększają się jak spodki na widok plakatu jednej z gwiazd polskiej polosceny ... To byłoby coś! Po czym stwierdziłam, że wybrałabym jednak plakat Dawida Podsiadło lecz niestety, nie pasowałby do reszty. Na ścianach wisiały też plakaty popularnych, amerykańskich gwiazd hip hopu jak Tupaca, 50 cent'a i Rihanny - Rihanna w Kenii wisi w każdym barze.

Gdy przeleciałam wzrokiem po wszystkich dekoracjach ściennych moje oczy przyzwyczajone już do słabego światła zaczęły wyłapywać inne, bardziej intrygujące detale takie jak jarzące się w półmroku, błyszczące jak gwiazdy, białka oczu i pojawiające się co chwilę półksiężyce masajskich uśmiechów. W międzyczasie na stole pojawiła się "mira" - czuwalniczka jadalna - ziele, którego łodygę żują nałogowo prawie wszyscy w Kenii. Dodaje ona energii, niweluje senność (co jest zbawieniem, ale i zgubą zarazem dla kenijskich keirowców ciężarówek, autokarów dalekobieżnych i matatu) i sprawia, że po nim człowiek czuje się podobno "fajniej" 😉 - Na mnie nie działa. 

W końcu po około dwóch godzinach wspominania, zażartych dyskusji o safarii i polityce zaproszono nas do jadłodajni obok za ścianą -  a tam podano gotowany, naprawdę spory kawał mięsa w warzywach, który pokrojono na naszych oczach, a zupę po ugotowaniu podano nam w kubkach. Na początku byłam niechętna temu, co zobaczyłam na talerzu – i tym bardziej przeciwna temu, by obce dłonie kroiły mi to mięso, które potem miałam wziąć do ust - lecz widząc, że moi towarzysze nie mieli podobnych rozterek postanowiłam iść za ich przykładem.
Boże. Jakie to było smaczne!!!

Oferta Safari w Kenii

Pojedź z nami w niebagatelną i kameralną podróż po przepięknej Kenii! Doświadcz w 100% piękna dzikiej przyrody, zachwycających krajobrazów, wielu barwnych kultur, pysznego jedzenia i zapachów!

Czas na serce Masai Mary!!

 

Byliśmy pierwsi na bramie i wjechaliśmy do rezerwatu zaczynając safari po naszemu. Wielka Migracja w Masai Marze działa się na naszych oczach!

 

Nie wiem jakim cudem - ale wstaliśmy o 5.30 rano, by o 6.00 stawić się na bramie rezerwatu czekając na jej otwarcie. Świeży świt rozkładał swe promienie na trawach i podświetlał sylwetki pasących się tam zwierząt. Powietrze było rześkie, a temperatura dość niska. Bez słońca na sawannie jest naprawdę chłodno o tej porze roku. Bluzy z kapturami i bufki na szyjach uratowały sytuację.

Dookoła – dosłownie wszędzie - z cienia wyłaniały się zebry i gnu. Spotkaliśmy sekretarza - jednego z najdziwniejszych i najpiękniejszych ptaków Afryki. Kroczył dumnie po trawie szukając pożywienia. Co chwila napotykaliśmy pięknie błyszczące antylopy sassebi i ich kuzynów bawolce, których sierść bardzo przypomina mi zamsz. Uważam, że są to jedne z piękniejszych antylop, lecz niestety nie wiadomo z jakiego powodu ich populacja bardzo maleje. Nie wiadomo czemu nie rodzą tyle młodych ile powinny, by przetrwać.

 

Co chwila, z morza traw wyłaniały się nagle do góry i przesuwały jak peryskopy statków podwodnych – guźcowe ogony – najzabawniejsze zwierzęta ze wszystkich, które zobaczycie na sawannie! Trawy również lubią ruszać się w inny sposób – lubią ruszać się „masowo” – wtedy po chwili widzi się liczną rodzinę mangust pręgowanych. Lubią żerować razem o poranku, wstając i prostując się co chwila wystawiając przednie łapy i małe nosy ku zbliżającemu się obiektowi.

Coraz ostrzejsze słońce poranka podświetlało coraz to nowe kształty. Jaśniejąca sawanna ukazała nam się w pełnej krasie razem z milionem zwierząt na niej! W radio znowu pojawił się harmider pod hasłem „dumadumadumaaa…”. Czyżby nowy Gepard? Czy znowu ten sam?😊 Pojechaliśmy więc zobaczyć co w buszu syczy, bo gepardy nie ryczą, nie warczą - a syczą. Lub piszczą. Dojechaliśmy i spotkaliśmy naszych starych, dobrych znajomych – Szybką Piątkę!

Tano Bora - Szybka Piątka!

 

Szybką Piątką lub "Tano Bora" nazywa się koalicję gepardów z Masai Mary – dokładnie pięciu braci!

 

(up date 2022 - Tano Bora w Masai Marze przestała istnieć).
Taka grupa gepardów, jest zjawiskiem wręcz niespotykanym wśród kotów tego gatunku. Po pierwsze - naprawdę rzadko zdarza się, by matka zdołała uchować przy życiu tak wiele ze swoich kociąt. Zazwyczaj większość miotu ginie z głodu lub w paszczy drapieżników takich jak lwy, hieny, lamparty, a nawet i samce tego samego gatunku. Młode samce po opuszczeniu przez matkę trzymają się jeszcze w grupkach po to, by wspierać się w polowaniu, ochraniać siebie nawzajem. Lecz taka koalicja trwa zazwyczaj rok, po którym każdy z jej członków rozchodzi się w swoją stronę i zaczyna życie w pojedynkę. Zdarza się, że dwa – no może trzy – samce gepardów pozostają razem lub "po drodze” łączą się w pary czy trójki lecz wcześniej nie zanotowano przypadku koalicji aż pięciu osobników tej samej krwi! Samice gepardów często zostają przy matkach jakiś dłuższy czas dla obopólnej wygody i bezpieczeństwa lecz potem odchodzą i zaczynają żyć, rodzić potomstwo i się nim opiekować - już w pojedynkę.

Wielka Migracja

 

Szybką Piątkę widuję prawie co tydzień odwiedzając Masai Marę. To jest zazwyczaj jedna z najbardziej emocjonujących chwil dla moich klientów na równi z zobaczeniem lwa z bliska, lamparta czy nosorożca. Tym razem jednak na pokładzie byłam sama z Paulem – i tym razem oboje mogliśmy tam stać i je oglądać bez pośpiechu - ile tylko zechcieliśmy😊

Gepardy najwyraźniej były już po śniadaniu, bo leżały leniwie w okolicach krzaków – trzy w cieniu, a pozostałe dwa w słońcu, by nagrzać - być może - wychłodzone ciała. Co chwila przewracały się na drugi bok ziewając soczyście i pokazując przy tym pełen zestaw ostrych zębów. Samochody zjeżdżały się z każdej strony. W końcu podobnie jak gepardy, znużeni warkotem silników zdecydowaliśmy się zostawić je w spokoju i pojechać do pobliskiej lodży nad rzeką Telek na poranną kawę 😊

 

Pojechaliśmy w dół przez wyjedzone trawy zostawiając za sobą Szybką Piątkę. Ledwo zdążyliśmy odjechać gdy naszą uwagę przykuł samotnie wedrujący samiec strusia masajskiego. Jego szyja i nogi były wściekle różowe, co oznaczać mogło tylko to - że ma na oku samicę.

Strusie mają fenomenalny wzrok!! Najwyraźniej wypatrzył sobie damę swego serca, bo maszerował dostojnie i pewnym krokiem przed siebie co najmniej kwadrans - a my podążaliśmy za nim całkiem sami. Nasza cierpliwość popłaciła, gdyż chwilę później ujrzeliśmy spektakl niecodzienny i zdecydowanie wyjątkowy.

 

Godowy taniec strusi!

 

Podążając za samcem - którego czerwona skóra na nogach i szyi, świadcząca o chęci do prokreacji odznaczała się na tle zielonych sawann. Zobaczyliśmy w końcu jego wybrankę. Gdy dołączył do samicy o dziwo położył się na ziemi, a wtedy ona opuściła swe skrzydła w dół i zaczęła chodzić wokół przybysza wachlując się nimi od czasu do czasu. Oczami wyobraźni ujrzałam jak puszcza samcowi zalotnie "oczko" zza wachlarza swych piór przy akompaniamenice zmysłowej jezzowej muzyki 😉 Takie zaloty trwały chwilę, gdy później samiec dał się uwieść i zaczął za nią podążać.

W pewnym momencie postawił skrzydła do góry i trzepocąc swoimi czarnymi wachlarzami zaczął kręcić piruety wokół własnej osi i biegając wokół niej zataczał coraz to mniejsze kręgi. Samica jeszcze przez chwilę spacerowała i bacznie obserwowała samca wachlując od niechcenia piórami, aż w końcu usiadła na ziemi i rozłożyła swoje skrzydła na boki. Samiec pokrył ją, również rozchylając swoje skrzydła w szerz trzepocząc nimi energicznie.

Ale to nic! Zaczął również trząść swoją długą szyją i kręcić nią zataczając pełne kręgi nad swoim grzbietem i nad grzbietem samicy jak wskazówka zegara na tarczy (ta odmierzająca sekundy, bo były to szybkie kręgi 😉 ). Samica w tym czasie wyciagnęła szyję przed siebie otwerając dziób w (niemym?) krzyku.

Wielka Migracja

Widok był przekomiczny! Ale tylko dla oczu dorosłych! Całość trwała może minutę po czym samiec wstał, a jego kolory powoli zaczęły blednąć. Po angielsku wypisał się z imprezy i odszedł. Samica najwyraźniej poruszona całym zajściem leżała jeszcze chwilę na ziemi. Po chwili również podniosła się i jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło oddaliła się - w sobie znanym tylko kierunku. Co z tej miłości wyszło później? ...Pewnie jajo 😉

Pełni ekscytacji po przyłapaniu na gorącym uczynku dwoje najsławniejszych kochanków na sawannie ruszyliśmy dalej w kierunku rzeki Telek. Musieliśmy pokonać niewielkie bagno, a tuż za nim ukazał mi się - jak dla mnie - widok dnia!!

Stado żyraf składające się z około 20 osobników w tym kilku maluchów spacerujące wokół naszego samochodu! Najpiękniejsze było to, że byliśmy dosłownie kilkaset metrów za plecami kilkudziesięciu samochodów czekających w kolejce, by obejrzeć 5 leżących w trawie gepardów. Zaśmiałam się w duchu na taki przekręt losu. Tyle osób marzy o safari pełnym niespodziewanych i spotkań ze zwierzętami w odosobnieniu, a my znaleźliśmy się dosłownie w środku stada żyraf. Były na wyciągnięcie ręki!

Paul po długim kwadransie zaczął powoli ruszać samochodem, ale nie był w stanie, gdyż żyrafy zmieniały pozycje, albo zaczynały się obwąchiwać lub przepychać szyjami - a ja głośno protestowałam w odpowiedzi na jakikolwiek dźwięk gazu wydobywającego się z silnika samochodu.

Wielka Migracja

 

Samce, które przepychają się szyjami zazwyczaj rywalizują ze sobą o samicę lub terytorium. Tak naprawdę potrafią być wobec siebie bardzo brutalne. Obok zobaczyć możecie fragment filmu z jednego z naszych późniejszych, autorskich safari w najpiękniejszym Samburu (o tym rezerwacie przeczytaj TUTAJ) - na którym tłuką się dwie żyrafy! Te samce, które oglądaliśmy w danym momencie zaledwie muskały się nawzajem i nie było w tym wiele agresji. Jednak widziałam już wcześniej groźnie wyglądające walki żyraf i towarzyszący im łomot uderzających o siebie masywnych szyj i wbijających się w nie głęboko ossikonów przeciwników. Sytuacja tutaj na szczęście wyglądała na sielankową.

Maluchy ocierały o siebie głowami i podchodziły do auta tak blisko, że aż śmiałam się w głos z zachwytu – szczególnie nad jednym nowonarodzonym! Poznałam to po tym, że miał niezwykle puchate i nieułożone futerko, resztki pępowiny zwisające mu spod brzucha, olbrzymie uszy i oczy w stosunku do reszty ciała 🙂 Widok wprost uroczy!

Dojechaliśmy do jednej z lodży na granicy rezerwatu położonej nad samą rzeką Talek. Zaparkowaliśmy samochód w buszu, na tyłach lodży, do której poprowadził przez wąski most zawieszony nad rzeką. Miejsce było nieprawdopodobnie piękne i spokojne!

Wielka Migracja

 

Ruszyliśmy przez most i Paul od niechcenia rzucił, że jak pada deszcz to woda się przez niego przelewa nawet do połowy wysokości balustrady. Nie chciało mi się wierzyć, bo do dna rzeki było z 7 metrów lub więcej.. ale gdy doszliśmy do końca zobaczyłam obmyte skarpy, a już kawałek dalej na nich budynek recepcji na lekkim podwyższeniu. Mimo, iż tyle razy widziałam i uczestniczyłam w podobnych "katastrofach naturalnych" w Kenii i wiem dobrze, że deszczowej pogody w tym kraju nie wolno lekcewarzyć - to ciężko mi było sobie to wyobrazić. Uwierzyłam Paulowi na słowo, że jest to wtedy piekło - a nie raj, który otaczał mnie teraz do okoła.

Nad rzeką nie uświadczyłam zwierząt, bo to nie ta rzeka  jest w tym czasie popularna wśród migrujących stworzeń - ale ptaków było dość sporo. W lodży Paul załatwił naprawdę pyszną kawę. Usiedliśmy przed recepcją wsłuchując się w ciszę otaczającej nas dookoła przyrody. 

Wielka Migracja

W tym momencie pożałowałam trochę, że nie mieszkam na terenie rezerwatu w czasie migracji. Za każdym razem gdy jestem z klientami nie mam czasu na relaks w otoczeniu lodży, w których się zatrzymujemy. Jestem wtedy w pracy - zawsze jest coś do załatwienia, zorganizowania, dopilnowania itd. Wyobraziłam sobie jak cudownie byłoby teraz zasiąść do stołu na sawannie i delektować się posiłkiem nie będąc pod żadną presją obowiązków zawodowych. Później pospacerować sobie po terenie lodży wsłuchując się w dźwięki dzikiej przyrody, a pod koniec dnia wskoczyć do basenu! No właśnie! Przecież ja nigdy nie pływałam w basenie w żadnej lodży podczas pilotowanych safrai! Dzisiaj ten czas dla siebie mam, ale namiotu w obozie czy basenu już nie 😛

Jednak nasz program zakłada, że jedziemy teraz nad rzekę Marę, a potem wyjeżdżamy drugą stroną rezerwatu przez Mara Triangle udając się na zachód przez Kisii, aż do Homa Bay nad Jeziorem Wiktorii. Dziś czeka nas naprawdę długa droga. Więc szybko uciełam galopujące wizje luksusu odpoczynku po safari w lodży przypominając sobie, że czekają mnie jeszcze dzisiaj miejsca całkowicie dla mnie nowe i nieodkryte! Wróciłam więc myślami na ziemię pochłaniając się całkowcie degustacji swojej pysznej, kenijskiej kawy 🙂

Rzeka Mara!

Słońce zaczęło grzać już wystarczająco mocno, by zachęcić nas do wyjścia z chłodnego budynku recepcji i ruszyć w dalszą drogę. Mieliśmy już obrany azymut na rzekę Marę kiedy znienacka radio rozkrzyczało się hasłem „chui”!

Chui to nie to, co myślicie 😉 Chui to lampart w języku Swahili. A lampart to najcenniejszy kąsek na safari. Ciężko go zobaczyć. Zaczęliśmy go szukać w miejscu gdzie go podobno widziano. Po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy. Jednak wracając natknęliśmy się na trzy lwice leżące w trawie w cieniu niewielkiego krzaka. Słońce naprawdę już piekło, a one nie miały zbyt wiele cienia.

 

Byliśmy sami. Stanęliśmy w bezpiecznej odległości, bym mogła cyknąć im kilka portretów. Samice prawdopodobnie były świeżo po jedzeniu, gdyż ich sierść i pyski licznie obłaziły muchy. Lwy to dość rozleniwione zwierzęta. Przez większosć dnia śpią i wylegiwują się w trawie. Samice najwyraźniej nie miały zamiaru ruszyć czymś więcej niż tylko swoim ogonem więc, żeby im w tym nie przeszkadzać - po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę.

W radiu znowu rozdźwięczało się hasło "chui" - tym razem ktoś widział go w innym miejscu. Pojechaliśmy tam czym prędzej po drodze widząc kilka krokut (hien) cętkowanych - i zobaczyliśmy w końcu gwiazdę każdego safari.

Lampart jest jak wisienka na torcie każdego safari. Leżał sobie wygodnie na gałęzi naprawdę wysokiego drzewa w nosie mając samochody jeżdżące dookoła pnia kilka metrów niżej.

Lamparty to samotniki. Moim zdaniem są to najpiękniejsze i najdostojniejsze ze wszystkich kotów na sawannie. Mają gęste, czasami wielobarwne cętki-rozetki, dzięki którym perfekcyjnie kryją się w chaszczach. Najczęściej spotkać je można właśnie na drzewach i w gęstwinie buszu w okolicach rzek i jezior lub na skalistych, górzystych terenach. Na drzewach są widoczne wtedy, gdy leżą na gałęziach ze zwisającymi w dół ogonem i łapami.

 

Są wybitnymi wspinaczami – jak i pływakami. Lampart potrafi zejść po pniu 6-metorwego drzewa z głową w dół i zeskoczyć z góry na swoją ofiarę, którą następnie wciąga na to samo wysokie drzewo, przerzucając zdobycz na plecy – nawet gdy jest ona 2-3 cięższa niż on sam. Najbardziej w lampartach podobają mi się ich oczy o odcieniu niezwykle głębokiego złota. Jest to kot zdecydowanie warty intensywnych poszukiwań!

Na szukanie lampartów straciliśmy trochę cennego czasu więc Paul popędził mnie z robieniem zdjęć i ruszyliśmy w kierunku rzeki Mara. Po drodze mijaliśmy coraz to większe stada gnu. Niewyobrażalnie większe!

Wydawało mi się, że mogło to być minimum tysiąc - jak nie więcej - osobników w jednym miejscu. Chciałam się zatrzymywać na zdjęcia, ale Paul pospieszał mnie mówiąc, że nie zdążymy na finał widowiska dzisiejszego dnia. Odpuściłam więc mając na sercu kamień o ciążącej mi wadze większej niż ja sama.

 

Gdy dotarliśmy na miejsce pod granicę Kenijsko-Tanzańską po drugiej, tanańskiej stronie rzeki (czyli już po stronie Parku Narodowego Serengeti) - ujrzeliśmy setki - jak nie tysiące gnu przymierzających się do przekroczenia rzeki Mara. Poziom wody był niski w tym miejscu, jednak koryto było dość głębokie a jego ściany strome. Paul ustawiał się kilka razy, by mieć dobrą pozycję i nie zasłaniać innym widoku. Było to dość trudne bo zewsząd zjeżdżały się samochody po to, by zobaczyć to najważniejsze wydarzenie, po które przyjeżdża się do Masai Mary w czasie migracji...

Wielka Migracja

Oferta Safari w Kenii

Pojedź z nami w niebagatelną i kameralną podróż po przepięknej Kenii! Doświadcz w 100% piękna dzikiej przyrody, zachwycających krajobrazów, wielu barwnych kultur, pysznego jedzenia i zapachów!

Wielki Finał!

Przejście gnu przez rzekę Mara

Ustawiliśmy się i czekaliśmy dobre czterdzieści minut na jakikolwiek ruch ze strony antylop. Kilkukrotnie przymierzały się do zejścia, ale było tam naprawdę stromo. W końcu dosłownie kilka antylop zbiegło w dół. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech na minutę. Ale nie wydarzyło się nic poza tym, że rozglądały się na boki i zaczęły pić wodę..

Czas biegł tak straszne wolno w oczekiwaniu na upragniony widok. Kierowcy przestawiali samochody, by zrobić dla gnu więcej miejsca, bo te najwyraźniej nie widziały przestrzeni po naszej stronie rzeki, w którą mogłyby bezpiecznie wbiec z koryta rzeki i przejść dalej. Coś je spłoszyło i wbiegły na urwisko spowrotem. Odwrót gnu spotkał się z głośnym zawodem moich hiszpańskich sąsiadów w samochodach po obu stronach. Po chwili oczekiwania jednak kolejne antylopy niesmiało zbiegły na dno koryta rzeki rozglądając się i badając teren.

 

Gdy ostatnie auto zmieniło pozycję robiąc korytarz dla zwierząt dosłownie jak na zawołanie po przeciwnej stronie rzeki tabun kurzu wzbił się w powietrze, a zwierzęta jak lawina błotna zaczęły zlewać się wąskim przesmykiem po urwisku koryta w dół do Mary -  przez nią i dalej pod górę, by wybiec pomiędzy autami na sawanny po naszej, kenijskiej stronie.

Nie byłam sobie w stanie wcześniej wykalkulować tego, że tych antylop będzie TAKA ilość! To na pewno były tysiące! Pojawiały się z nikąd. Spodziewałam się, że te które widziałam pasące się po tanzańskiej stronie przebiegną w dość krótkim czasie, ale morza gnu nie było końca. Czas, by skupić się na zdjęciach! Tak mnie to zaskoczyło, że cykałam na oślep, a w uszach dźwięczała mi muzyka Hansa Zimmera z Króla Lwa „Stampede”.

Gdy stwierdziłam, że mam dość poprosiłam szybko Paula, by ten podjechał od tyłu, bym mogła zobaczyć te zwierzęta, które wybiegają z koryta po naszej stronie i dalej pędzą przed siebie – tam było ich jeszcze więcej. NIE-PRA-WDO-PO-DO-BNY widok! Ich niezgrabne ciała kłębiły się ciasno w gęstej chmurze pyłu. Wszystkie włochate grzbiety w jednej linii płynnie przesuwały się w tym samym kierunku, a nad nimi lekko wystawało tysiące par rogów, które falowały w jednym rytmie jak ręce ludzi pod wielką sceną na Woodstocku!

Znowu nie wiedziałam już, co wziąć do ręki: lustrzankę czy aparat więc odłożyłam oba i po prostu napawałam się widokiem. Wydawało się to wręcz niemożliwe, ale fala gnu w końcu się skończyła. Przebiegło jeszcze kilka spóźnialskich sztuk, które ruszyły za całym, ogromnym stadem w kierunku serca Masai Mary, z którego dopiero co przyjechaliśmy.

 

Oszołomiona tym, co właśnie zobaczyłam, nie pamiętam za bardzo gdzie i jak długo jechaliśmy później.. lecz chyba niedługo, bo Paul zabrał mnie na granicę Kenii z Tanzanią. Stał tam kamień. Tak naprawdę biały słupek z literami K i T. Miał on symbolizować miejsce granicy między dwoma państwami. Przed nami robiło sobie tu zdjęcie kilkoro podróżnych z Chin. Idąc za ciosem - jak na porządnych turystów przystało - i my zrobiliśmy sobie tam selfie - po czym ruszyliśmy dalej.

Naszym planem na pozostałą cześć dnia było przejechanie przez Mara Triangle i dalej w kierunku zachodnim nad jezioro Wiktorii. Żeby tego dokonać musieliśmy na bramie Purungat dostać przepustki na dwugodzinny przejazd do bramy wyjazdowej Oloololo.

Na koniec podróży

 

Przed samą bramą Purungat znajduje się żelazny most zbudowany przez brytyjską armię, zawieszony nad rzeką Mara.

 

Naszym planem na pozostałą cześć dnia było przejechanie przez Mara Triangle i dalej w kierunku zachodnim nad jezioro Wiktorii. Żeby tego dokonać musieliśmy na bramie Purungat dostać przepustki na dwugodzinny przejazd do bramy wyjazdowej Oloololo.

Gdy przejeżdżaliśmy przez most od razu moje oczy zatrzymały się na dziesiątkach napompowanych ciał utopionych w rzece podczas przekraczania antylop gnu. Truchła leżały porozwalane wszędzie dookoła na kamieniach, na brzegu, zatrzymane na gałęziach drzew i zwalonych pniach w rwącej wodzie. Pomiędzy nimi w błocie można było dostrzec zagrzebane w nim krokodyle. Za to są marabuty i sępy które stały przy każdym truchle i wyjadały to co z nich zostało. Smród był niesamowity. Szybko więc przejechaliśmy na druga stronę i na bramie zrobiliśmy sobie krótki postój. Paul dokonał formalności i z zamkniętym już dachem ruszyliśmy przez Mara Triangle.

Okolica jest niewiarygodnie śliczna, dzika i przede wszystkim nie jest zatłoczona. Zwierząt było mniej jednak krajobrazy nadrabiały ich brak. Przypomniałam sobie jak przejeżdżałam tędy pierwszy raz pod wieczór wracając z Tanzanii. Miałam wtedy na pokładzie cudowną grupę, z którą miłe wspomnienia zaczęły mi się przewijać przed oczami.

Mijaliśmy skały kopies i bagna, a w otaczających je trawach widzieliśmy gniazda różnych ptaków. Na kamieniach wygrzewały się żółwie, a na drogę wyskakiwały nam co rusz nowe antylopy, których obecność w Mara Narok ginęła w przytłaczającej liczbie gnu i zebr. Minęliśmy tylko jeden samochód i poza nim na sawannie byliśmy tylko my i zwierzęta.

Słońce już dawno minęło zenit i zaczynało schodzić w kierunku wzniesień przed nami, które kładły swe cienie na zielone sawanny i urozmaicone tereny Triangle. Tak nie mówiąc do siebie zbyt wiele, tylko podziwiając piękno otaczającej nasz dzikiej – naprawdę dzikiej przyrody i odludnych terenów - jechaliśmy około dwie godziny do bramy Oloololo, za którą pożegnaliśmy Masai Marę i ruszyliśmy w najdłuższą drogę jaką nam przyszło zrobić w trakcie całej naszej wyprawy po Kenii.

To było przepiękne safari 🙂

Tak się kończy relacja z Wielkiej Migracji w Masai Marze w Kenii. Przez następne lata odbyliśmy wiele takich pieknych dni organizując wielodniowe autorskie wyprawy safari z naszymi prywatnymi klientami.

Wiele pięknych dni i zachwycających safari - a każde było inne i jedyne w swoim rodzaju! Jeżeli pragniesz przeżyć podobną - a nawet bardziej intensywną w spotkania z dzikimi zwierzętami przygodę życia - zapraszamy na Safari Po Naszemu 🙂

Wielka Migracja

 

Podobnych opowieści z Masai Mary będzie jeszcze więcej! Zapraszam do śledzenia mojego bloga, Instagrama oraz Facebook'a gdzie na bierząco wrzucamy relację z naszych safari 🙂

Jeżeli podobał Wam się ten reportaż, zapraszam do lektury innych artykułów na moim blogu.
Mile widziane będą również komentarze pod spodem. 🙂